PRZYGODA W RELIGIĄ
ROZDZIAŁ CZWARTY
Lot miałam spokojny. Kiedy wylądowaliśmy w Berlinie, stanęłam na płycie lotniska, to jakbym już była w domu. Zupełnie inna pogoda. Dziękuję Jehowo, powiedziałam w myślach, jestem już blisko domu. Teraz Kaśka odebrała mnie z lotniska i godzinka czasu jestem w Polsce, w swoim mieszkanku. Jaka ulga, bo bardzo tęskniłam za tym miejscem, bądź co bądź prawie pięćdziesiąt lat przeżyłam w tym moim mieszkanku. Tu wychowałam dzieci, tu przeżywałam swoje nieudane małżeństwo, tu miałam jeszcze przy sobie rodziców, tu też uczyłam się religii Świadków Jehowy, która w chwili obecnej kształtuje mój sposób myślenia, i podporządkowania się Bogu, jak na tę chwilę myślałam. A że zmienię z czasem swój sposób myślenia, tego nie przewidziałam, ale to z czasem wszystko wyszło. Teraz był moment, kiedy cieszyłam się na kurs pionierski.
Wyjazd ten przeżywałam, bo muszę znowu wyjeżdżać ze swojego domu na dłuższy czas. Kto był na takim kursie to wie, ile daje on radości. Jakoś tak jest organizm zaprogramowany, że skupia się tylko i wyłącznie na tym, co ma do przerobienia materiału ma ten moment.
Dostałam książkę, dostałam przydział kwatery. Nie znałam w ogóle braci, ale tak się dzieje u Świadków Jehowy, że szybko złapią kontakt i traktują się w taki sposób jakby znali się od zawsze. Łączy ich wiara w Jehowę Boga, a co za tym idzie wiara we wszystkie doktryny jakie serwuje im tak zwane Ciało Kierownicze. Teraz na samą tę nazwę skręca mnie w dołku, ale wówczas wpatrzona byłam w tych siedmiu panów jak katolik w obrazek. Bracia godnie wszystko zorganizowali, wykłady, dyskusje były ciekawe, pełne dobrych przykładów. Wszystko oparte na Biblii. A ja grzecznie łykałam każde słowo jak przysłowiowy pelikan. Mieliśmy w południe zawsze obiady. Siostry ze zborów bardzo się starały żeby niczego nam nie brakowało. Po prostu stworzony był dla nas raj duchowy - tak się czuliśmy. Mieliśmy tylko się uczyć, co skwapliwie robiliśmy, by potem być w terenie bardziej przydatni.
Byłam w siódmym niebie. Moja gospodyni też się bardzo starała. Zawsze miałam na kolację coś gorącego, a gospodarz pilnował żebym miała lody, kiedy on chciał oglądnąć wiadomości w telewizorze. Bo na kwaterze też się uczyłam, i to często do późnej nocy. Nauka mnie pochłaniała, a ja byłam chyba najszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. Ostatni dzień był jakimś dziwnym dniem. Raptem sala opustoszała. Zrobiło się smutno. Każdy z nas wyruszył do swojego domu i do swojego zboru. Siedziałam w samochodzie i płakałam, tak trudno było mi się z nimi rozstawać.
W domu postawiłam torbę w przedpokoju, usiadłam w fotelu i zaczęłam się modlić. Jehowo, daj mi siły do tego, żebym godziła wszystkie sprawy duchowe z moimi emocjami, żebym się nie rozsypała. Położyłam się na wersalce i zasnęłam.
W końcu powoli zaczęłam łapać równowagę psychiczną. Za dużo emocji jak na mnie, pomyślałam, muszę wejść na tory pionierskie i będzie dobrze.
Zebranie po kursie było bardzo fajne, każdy chciał ze mną pogadać, dowiedzieć się jak było, ile z tego kursu wyniosłam i kiedy się umówię do służby. Ja oczywiście z chęcią się umawiałam, w końcu jestem pionierką, więc służba dla mnie to podstawa.
Pierwszy wywiad po kursie mnie samą zaskoczył. Niczego nie potrzebowałam, żadnej karteczki, pomocy, niczego, po prostu poszłam i odpowiadałam na pytania z tak zwanego marszu. Oczywiście przypisałam tę chwilową zdolność Jehowie, bo przecież człowiek sam z siebie nie jest zdolny do takiego wyczynu. Co za programowanie!